Koszmar mojego dzieciństwa...

2019-07-19 16:29:38(ost. akt: 2019-07-19 18:19:55)

Autor zdjęcia: Joanna Karzyńska

Życie nie rozpieszczało Marcina ani jego rodzeństwa. Jako mały chłopiec stracił matkę, potem brata. Ojciec wolał pić, niż opiekować się dziećmi. — Miałem 14 lat, jak sobie obiecałem, że nie zgotuję takiego piekła swoim dzieciom — wspomina.
Marcin urodził się 42 lata temu w małej, popegerowskiej wsi w powiecie braniewskim. Był najmłodszy z trójki rodzeństwa. Jego mama zajmowała się domem i dziećmi, a ojciec pracował w pegeerze jako traktorzysta.
— Żyliśmy jak wiele rodzin w takich wsiach. Nie byliśmy bogaci ani też biedni. Wystarczało na jedzenie, opłaty i czasem jakiś wyjazd do miasta — wspomina. — Lubiłem tą naszą wieś, bo wszyscy się znaliśmy. Z innymi dziećmi biegaliśmy po polach, latem pomagaliśmy w sianokosach, jesienią na wykopkach. Dostawaliśmy za to zawsze parę groszy na oranżadę. Pamiętam jej smak do dziś. Wieczorami siadaliśmy przed naszym blokiem i snuliśmy plany i marzenia. Co będziemy robić, gdzie chcielibyśmy pojechać, o czym marzymy. To takie miłe wspomnienia... Niestety los bywa przekorny.

Chłopak miał 7 lat, gdy nagle zmarła jego mama. To był szok dla wszystkich, a w szczególności dla osieroconych dzieci. W domu zapanował smutek i pustka. Starsza siostra, 11-latka, starała się przejąć obowiązki po zmarłej matce, jednak wciąż była dzieckiem. Ojciec załamał się i zaczął pić. Coraz mniej interesował się dziećmi i tym, czy mają co jeść i w czym iść do szkoły. Początkowo pomagała dzieciom rodzina i sąsiedzi, jednak z czasem każdy zapominał o maluchach.
— W domu zaczęło brakować jedzenia, ubrań, butów i podstawowych rzeczy do życia — mówi Marcin. — Jak mama żyła, to po powrocie ze szkoły czekał na nas ciepły posiłek, mieliśmy zawsze czyste ubrania i sprzątnięty dom. Po jej śmierci jak najdłużej zwlekaliśmy z powrotem do mieszkania. Bywało, ze chleba brakowało, a ojciec z kumplami siedział i pił. Najlepiej, jak wracaliśmy i ojciec spał. Bo jak był pijany i zły to obrywało nam się po głowie. Było źle, ale nasz koszmar zaczął się, jak ojca wyrzucili z pracy za picie. Wtedy awantury były już codziennością.

Po dwóch latach życia w takim koszmarze ktoś doniósł do opieki społecznej, że w tej rodzinie źle się dzieje. Kilkakrotnie pracownicy odwiedzali mieszkanie, ale za każdym razem zastawali w nim pijanego ojca i trójkę głodnych i przerażonych dzieci.
— Miałem 9 lat, gdy podczas zimy zachorował mój starszy brat Adaś — opowiada. — Chodziliśmy do szkoły, mimo że była zima, w zwykłych trampkach i ubraniach, które podarowali nam sąsiedzi. Przemarzliśmy, najbardziej Adaś. Zachorował, ale ojciec nie poszedł z nim do lekarza, mówił, że udaje. Kiedy po kilku dniach jego stan się nie poprawiał, a jedna z sąsiadek zobaczyła, jak wygląda, wezwała karetkę. Niestety, brata nie udało się uratować. Zaraz po pogrzebie przyjechała milicja z paniami z opieki i zabrały nas do pogotowia opiekuńczego. Tak zaczęła się nasza kilkuletnia tułaczka: pogotowie, rodziny zastępcze, dom dziecka. Nikt, kto nie przeżył takiej sytuacji, nie będzie w stanie zrozumieć i wyobrazić sobie, jak to jest.

Początkowo rodzeństwo nie potrafiło pogodzić się z tym, że ich zabrano. Byli bezpieczni, zadbani i nie chodzili już głodni, jednak tęsknili do swojej starej szkoły, kolegów i domu, w którym spędzili dzieciństwo. O ojcu nie chcieli wspominać. Pewnego dnia powiedziano im, że zamieszkają w rodzinie zastępczej.
— Tego dnia kazano nam zachowywać się wyjątkowo grzecznie — wspomina Marcin. — Czekaliśmy na nowa mamę i tatę. Chcieliśmy, żeby ktoś nas pokochał i zabrał jak inne dzieci do domu. Eleganckie małżeństwo oglądało nas z wszystkich stron, odpowiadaliśmy na ich pytania. Tak trafiliśmy do pani Krystyny i pana Tadeusza. Nie mieli swoich dzieci. Nie umieliśmy się porozumieć. Byli dla nas bardzo oschli, nie okazywali uczuć, tylko wydawali polecenia. Wciąż byli niezadowoleni, że ze szkoły nie przynosimy samych piątek, że się pobrudziliśmy, że za głośno się śmiejemy... Byliśmy u nich siedem miesięcy. Potem nas oddali, bo nie o takich dzieciach marzyli. Bardzo z siostrą płakaliśmy, przepraszaliśmy i obiecywaliśmy, że będziemy grzeczni, ale i tak nas oddali.

Jakiś czas potem rodzeństwo przygarnęła kolejna rodzina. Pani Ewa i pan Jerzy mieli gospodarstwo, więc bardzo potrzebowali rąk do pracy. Nie dzieci chcieli, ale pracowników. Marcin i jego siostra ciężko pracowali, szczególnie wiosną i latem. Nowym rodzicom nie zależało na edukacji dzieci. Rodzeństwo często opuszczało szkołę, nie dostali promocji do kolejnych klas. Po kilku kontrolach dzieci znów trafiły do placówki. W końcu kiedy siostra Marcina uzyskała pełnoletność, poszła do pracy, wynajęła mieszkanie i zabrała brata do siebie. Marcin skończył szkołę zawodową i poszedł do pracy.

— Przez te kilka lat dużo z siostrą przeżyliśmy, jednak zawsze się wspieraliśmy — podkreśla. — To dla mnie najważniejsza osoba. Ma już swoją rodzinę, wspaniałego męża i dzieci. Ja też sześć lat temu się ożeniłem, mam dwóch synów, swoją firmę. Doceniam każdy dzień z rodziną i to, co Bóg mi dał. Chciałbym być takim ojcem, jakiego ja sam nigdy nie miałem. Moi synowie to mój cały świat. Ojciec zmarł dwa lata temu. Zorganizowaliśmy z siostrą jego pogrzeb. Przez całą mszę pogrzebową płakałem z żalu za straconym dzieciństwem, że nigdy nie miałem oparcia w ojcu. Choć jestem dorosły, to zazdroszczę innym, że mają rodziców, których mogą kochać, odwiedzać, liczyć na nich w trudnych chwilach. Pamiętam, że jak miałem jakieś 14 lat, to sobie obiecałem, że nigdy nie zgotuję takiego piekła swoim dzieciom. Wiem, jak to jest być odtrąconym, porzuconym czy oddanym jak niepotrzebna rzecz.

Joanna Karzyńska

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5